Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Jeśli nie chcesz, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim dysku,
zmień ustawienia swojej przeglądarki. Dowiedz się więcej o naszej polityce prywatności.

Tomasz Budzyński: Sztuka ma sens, jeśli twórca zaskakuje samego siebie

Filip Bernat, 2016-04-07
Tomasz Budzyński: Sztuka ma sens, jeśli twórca zaskakuje samego siebie
Wokalista Armii i 2Tm2,3, w rozmowie z Filipem Bernatem wspomina swoje początki na scenie, opowiada co go inspiruje, omawia twórczość wszystkich swoich zespołów oraz zdradza nietuzinkowe plany na przyszłość.

Jaki był Twój pierwszy kontakt z punk rockiem?
To była połowa lat siedemdziesiątych, w Polsce sprzedawano niemieckie pismo dla młodzieży: „Bravo”. Trudno było je dostać, ale moja ciotka pracowała w Empiku i zawsze odkładała kilka egzemplarzy dla swoich dzieci, dzięki czemu mój kuzyn miał w domu wszystkie numery. To właśnie tam zobaczyłem pierwsze zdjęcia punków. Muzyka przyszła znacznie później, ponieważ w tamtych czasach nie można było kupić sobie takich płyt, jakie się chciało. W radiu punk rocka zaczęto puszczać tak naprawdę dopiero na początku lat osiemdziesiątych. Potem pojawiły się też giełdy płytowe, na przykład w Warszawie i tam trafiały się albumy takich wykonawców jak Sex Pistols, The Stranglers czy The Ramones. Pamiętam też zlot hippisów w Częstochowie, na którym byłem na początku lat osiemdziesiątych. Spacerując z kolegami wśród namiotów, usłyszeliśmy bardzo fajną, czadową muzę. Poszliśmy w tamtym kierunku i natknęliśmy się na chłopaka, który puszczał ją z magnetofonu. Gdy spytaliśmy czego słucha, odpowiedział, że to amerykańska kapela: Ramones.

Pamiętasz kiedy podjąłeś decyzję o tym, że chcesz zostać muzykiem?
Ja zawsze marzyłem o tym, żeby być muzykiem, jednak rzeczywistość była taka, jaka była. Pochodziłem z małego miasta Puławy, w którym kultury muzycznej praktycznie nie było. Mniej więcej raz na dwa lata grał tam jakiś większy zespół, jak Budka Suflera, Kombi czy kapele węgierskie, skądinąd bardzo dobre, jak Lokomotiv GT czy Scorpio. To było wielkie święto dla młodzieży. Odbywały się wprawdzie jakieś zajęcia muzyczne w miejscowych domach kultury, ale nie każdy umiał się tam wkręcić. Ja na przykład pochodzę z rodziny, która nie ma żadnych tradycji muzycznych, po prostu zawsze lubiłem słuchać. Przełom nastąpił, gdy zobaczyłem w telewizji zespół Abba, podczas wygranego festiwalu Eurowizji. Pomyślałem wtedy, że też chciałbym tak wyglądać i mieć taką gitarę w kształcie gwiazdy.

Aspekt wizualny przemawiał do Ciebie bardziej niż muzyczny?
Oczywiście. Image był niezwykle istotny, a oni wyglądali niesamowicie. Zresztą w byciu punkiem też najważniejszy był dla mnie wygląd, sama muzyka nie była jakimś objawieniem. W tamtych czasach słuchałem bardzo dużo muzyki psychodelicznej i hard rocka, jak wczesny Pink Floyd czy Black Sabbath. Później zainteresowałem się też Motorhead, który był bardzo fajnym, czadowym zespołem. Brzmieniowo punk rock mnie niczym nie zaskoczył, bardziej chodziło o tę niesamowitą, kolorową estetykę. Mogę powiedzieć, że punkiem zostałem ze względu na włosy i dziwaczne, poszarpane ubrania. Miałem wtedy 18 czy 20 lat, zwyczajnie mnie to jarało. Jednak punkowa „ideologia” nigdy do mnie nie przemawiała.

tomasz budzyński, armia, koncert

Jakie były okoliczności powstania zespołu Siekiera?
Gdy pojawił się punk rock mówiono, że to muzyka, którą może grać właściwie każdy, więc my też chcieliśmy. Nikt z nas nie umiał wprawdzie grać na żadnym instrumencie, jeden kolega potrafił tylko brzdąkać coś na gitarze. Siekiera powstała tak naprawdę jako żart. W Puławach odbywał się konkurs zespołów młodzieżowych, w ostatniej chwili postanowiliśmy się do niego zgłosić, wyłącznie dla żartu. Instrumenty pożyczyliśmy od kolegów i zaczęliśmy grać byle co, wmawiając wszystkim dookoła, że to jest punk rock. Nazwę wymyśliłem na poczekaniu. Ten występ dał nam jednak tyle radości, że postanowiliśmy bawić się dalej.

Kazik Staszewski mówi, że to on „odkrył” Siekierę i polecił Was właścicielowi warszawskiego klubu Remont.
To prawda. My na początku nie mieliśmy własnego repertuaru, dopiero uczyliśmy się grać. Próby robiliśmy w piwnicy puławskiego Empiku. Graliśmy wtedy covery: Exploited, UK Subs , Discharge i tym podobne. Jeden z naszych kolegów, który studiował wówczas w Lublinie i działał w tamtejszym samorządzie studenckim powiedział, że organizują koncert zespołów punkrockowych i spytał, czy nie chcielibyśmy dołączyć. A skład był naprawdę niezły, bo miał tam wystąpić Dezerter, który był już wtedy bardzo znany, Kult i Abaddon. Oczywiście zgodziliśmy się, choć nie obyło się bez problemów: nasz perkusista nie dojechał bowiem na koncert. Siedząc w garderobie, która była wspólna dla wszystkich zespołów, zachowywaliśmy się na tyle prowokacyjnie, że Kazik postanowił polecić nas szefom klubu Remont, będącego wtedy warszawską mekką punk rocka. Zgłosiłem się później do nich i załatwiłem nam koncert. To był pierwszy występ, podczas którego zaprezentowaliśmy własny repertuar.

Pojawienie się Siekiery na polskiej scenie było więc nieco przypadkowe?
Nie wierzę w coś takiego jak przypadek. Wydaje mi się, że tak się po prostu układają losy, widocznie tak miało być. Jednak, tak jak już mówiłem, my traktowaliśmy to bardziej jak zabawę, sposób wyżycia się.

Twój drugi zespół, Armia, był już jednak poważniejszym projektem. Jak doszło do współpracy z Robertem Brylewskim i Sławkiem Gołaszewskim?
Po wielkim sukcesie Siekiery podczas festiwalu Jarocinie w lipcu 1984 roku, pokłóciłem się z naszym gitarzystą, Tomaszem Adamskim i odszedłem z zespołu. Kiedy Robert Brylewski i Sławek Gołaszewski się o tym dowiedzieli, zaproponowali mi założenie nowej kapeli. Tak powstała Armia, w grudniu 1984 roku. Przez pierwsze pół roku graliśmy bez nazwy, potem powstał utwór „Niewidzialna armia” i od tej piosenki postanowiliśmy nazwać zespół. Na początku było Antyarmia, ale że nikomu nie chciało się wymawiać przedrostka „anty”, zostało po prostu Armia.

Wasza druga płyta, „Legenda”, okazała się sporym sukcesem komercyjnym. Nawet Kazik przyznał, że Armia była wówczas najważniejszym polskim zespołem rockowym. Później wydaliście jednak „Triodante”, który był albumem znacznie trudniejszym w odbiorze. Nie kusiło Was, żeby iść za ciosem i nagrać „Legendę 2”?
Każdy artysta chce, żeby jego twórczość była podziwiana i doceniana przez jak największą liczbę odbiorców. Nie wierzę, że muzyk może nie chcieć uznania i sławy, dla mnie brzmi to jak hipokryzja. Sukces zdecydowanie nas interesował, jednak nigdy nie robiliśmy niczego na siłę. To były zresztą zupełnie inne czasy. Na pierwszy koncert Armii w klubie Hybrydy w Warszawie przyszło mnóstwo ludzi, mimo że w mieście wisiał tylko jeden plakat promocyjny. Dzisiaj to nie do pomyślenia, trzeba ogłaszać się wszędzie, a przede wszystkim we wszelkiego rodzaju mediach społecznościowych. „Legenda” faktycznie zdobyła olbrzymią popularność i usytuowała nas wśród największych polskich zespołów rockowych. Myśleliśmy oczywiście o następnej płycie, ale to nie jest wcale proste, żeby po prostu „pójść za ciosem”. Ja nie chciałem nagrywać tego samego, chciałem się rozwijać, szukać nowych form muzycznej ekspresji. Efektem tych poszukiwań okazało się „Triodante”, płyta bardzo artystyczna i concept-album, przez co faktycznie może być dosyć trudna w odbiorze. Do dzisiaj jestem z niej bardzo dumny. Moim zdaniem sztuka ma sens wyłącznie wtedy, kiedy chce się zrobić coś nowego, przekroczyć siebie i swoje ograniczenia, wręcz samego siebie zaskoczyć. Dlatego płyty Armii są takie różnorodne, niby to ten sam zespół, a jednak każdy album jest trochę inny. Grając ciągle to samo, można szybko znudzić się samym sobą.

Jednak Lemmy do samego końca nie wydawał się sobą znudzony, mimo że kolejne płyty Motorhead brzmiały niemal identycznie.
To prawda, ale to nie są tak naprawdę jakieś wybitne albumy. Do połowy lat osiemdziesiątych ich muzyka była rzeczą świeżą, ale potem było to już ciągłe powielanie siebie samego. Nie wiem, czy Lemmy`emu należy się jakaś chwała za to. Ja nigdy nie chciałem się powtarzać.

Doskonałym przykładem, potwierdzającym Twoje słowa, jest płyta o mówiącym samemu za siebie tytule: „Freak”. Co było impulsem do jej powstania?
To nie było planowane. W roku 2009 wydaliśmy album „Der Prozess”, bardzo mocny i czadowy. Wytwórnia zaproponowała nam, żeby jeszcze w tym samym roku wydać jakiś dodatkowy, ekskluzywny materiał w postaci maksisingla lub remixu. Zgodziłem się i nawet zaczęliśmy nad tym pracować. Słuchałem wtedy dużo muzyki Johna Zorna, awangardowego saksofonisty i wpadłem na pomysł, żeby nagrać materiał, który od początku do końca będzie improwizowany. Chciałem też całkowicie odwrócić proces twórczy. W muzyce rockowej praca nad piosenką zaczyna się od tego, że ktoś przynosi tak zwany riff gitarowy. My zrobiliśmy odwrotnie, zaczęliśmy grać od groovu basowego. Nagraliśmy różne rytmy, a później zaprosiłem dwóch saksofonistów i poprosiłem, żeby coś do tego zaimprowizowali, dając im pełną swobodę. Dopiero później doszła do tego gitara, a na koniec wokal. Żeby jeszcze bardziej udziwnić to nagranie, zdecydowałem się po raz pierwszy napisać wszystkie teksty w języku angielskim. Wyszło nam ponad czterdzieści minut czegoś, co nazwałbym chyba jazz-punkiem. Warto też podkreślić, że na tej płycie grają wszyscy założyciele Armii, ponieważ do współpracy zaprosiłem też Sławka Gołaszewskiego i Roberta Brylewskiego, którzy już od dawna z nami nie występują.

Skład Armii wielokrotnie ulegał zmianom. Był moment, w którym myślałeś, że to koniec zespołu?
Jak widać nie. Trzydzieści lat to bardzo dużo jak na zespół rockowy w Polsce. Skład faktycznie zmieniał się dosyć często, co było zazwyczaj powodowane kłopotami personalnymi. Jednak dzięki temu w zespole grało wielu różnych i bardzo zdolnych muzyków. Nowy skład zawsze odświeża Armię.

Który album zespołu jest Twoim ulubionym?
Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że lubię wszystkie płyty Armii. Może najmniejszą sympatią darzę dzisiaj nasz debiut, czyli „Antiarmię”, niemniej jednak nigdy nie nagraliśmy albumu, który by nam się nie podobał. Nikt nam nigdy nic nie kazał, jesteśmy zespołem całkowicie niezależnym. Gdybym już miał wybierać jedną płytę, byłoby to „Triodante”.

Zostawmy na moment Armię. Obecnie Twoim najbardziej czadowym projektem jest Trupia Czaszka. Zamierzasz wydawać kolejne płyty pod tym szyldem?
Albumy Trupiej Czaszki nie są wydawane w sposób regularny, co zresztą można zauważyć. Pracuję nad nimi wtedy, kiedy zbiera się we mnie energia i muszę ją w jakiś sposób spożytkować. Nie wykluczam więc, że w przyszłości pojawi się kolejne wydawnictwo tego zespołu. Z ostatniej płyty, „Mor”, jestem bardzo zadowolony, uważam, że to solidna porcja czadu.

Sam na co dzień słuchasz takiej muzyki?
Generalnie nie, a przynajmniej nie tak często, jak kiedyś. Teraz zdarzy mi się przesłuchać jakiś cięższy album mniej więcej raz na tydzień. Ostatnio słucham na przykład Jane`s Addiction, bardzo podoba mi się też nowy album Faith No More, „Sol Invictus”. Najczęściej słucham jednak muzyki poważnej.

Co z Twoją karierą solową? Czytałem, że chciałbyś nagrać album kompletnie bez muzyki, same wokale.
Rzeczywiście, mam taki plan. Chciałbym nagrać taką płytę w grobowcach w Mykenach. Byłem w Grecji dwa lata temu na wakacjach, w tych grobowcach był piękny pogłos. Nie było nikogo, więc zacząłem sobie śpiewać kompletnie improwizowaną pieśń bez słów, tak dla siebie. Nagle weszła moja żona, Natalia, która stanęła sobie przy ścianie i słuchała. Kiedy skończyłem powiedziała, że żałuje, że nikt mnie nie nagrał. Pomyślałem wtedy, że to świetny pomysł. Nie wiem, kiedy zabiorę się za jego realizację, ale jak tylko będę mógł, to pojadę tam i wezmę ze sobą swój mały magnetofon. Natomiast realnie patrząc myślę, że mój następny solowy album będzie utrzymany w klimacie „Luny”. Oczywiście jak zwykle postaram się zaskoczyć czymś słuchaczy.

Twoje solowe płyty są utrzymane w znacznie spokojniejszych klimatach niż Armia, Trupia Czaszka czy 2Tm2,3. To dla Ciebie forma odreagowania?
Ja przede wszystkim bardzo lubię taką muzykę. Darcie ryja mi nie wystarcza, potrzebuję także innych form wyrazu. Tym bardziej, że jestem świeżo po wydaniu debiutanckiej płyty zespołu Rimbaud, który jest bardzo ciężki i tam darcie ryja jest już skrajne.

No właśnie, jak doszło do współpracy z Mikołajem Trzaską i Jacaszkiem? Znaliście się przed założeniem zespołu Rimbaud?
Nie, nie znaliśmy się. Ja jakiś czas temu zacząłem chodzić na koncerty jazzowe w Poznaniu. Mikołaj Trzaska bardzo często przyjeżdża tu ze swoimi różnymi projektami i właśnie podczas jednego z jego koncertów zaprzyjaźniliśmy się. To niezwykle miły człowiek, którego bardzo polubiłem. Kiedyś zaproponowałem mu nagranie wspólnej płyty, na co on zareagował z entuzjazmem. To, w jaki sposób dowiedział się o tym Jacaszek, do dzisiaj pozostaje dla mnie tajemnicą. My nie mówiliśmy nikomu, że zakładamy zespół (śmiech). W każdym razie napisał mi maila z prośbą, żeby przyjąć go do składu.

Stworzenie muzyki do tekstów Artura Rimbauda musiało być trudnym wyzwaniem.
Ja zawsze marzyłem, żeby nagrać taki album. Można powiedzieć, że Rimbaud to bohater mojej młodości. Chciałem mu złożyć swego rodzaju hołd, jednak zwyczajnie nie miałem z kim tego zrobić. Kilka wersów z jego twórczości udało mi się przemycić na płytach Armii, ale to wszystko. Jestem bardzo zadowolony z płyty, która powstała. Co ciekawe, połowę rzeczy śpiewam w oryginale, po francusku, co samo w sobie także było wyzwaniem.

Jak na tak ekstremalną muzykę reaguje widownia na koncertach?
Nasz występ trochę przypomina teatr i niewiele ma wspólnego z typowym koncertem rockowym. Muszę powiedzieć, że koncerty, które dajemy pod tym szyldem, to bardzo mocna rzecz. Graliśmy już między innymi we Wrocławiu, w Narodowym Forum Muzyki.

Powstaną kolejne płyty tego składu?
Planujemy nowy album, póki co nie mogę jednak zdradzić szczegółów. Mamy natomiast bardzo ciekawy pomysł, żeby zmusić się do jeszcze większego wysiłku.

Jak wygląda sytuacja 2Tm2,3? Ostatnie dwie płyty, „dementi” oraz „Źródło”, były akustyczne, nie uważasz, że najwyższy czas na płytę elektryczną?
Zdecydowanie dobrze byłoby wydać taki album. Moim zdaniem zespół 2Tm2,3 jest bardzo potrzebny na polskiej scenie muzycznej. Jako chrześcijanie mamy pewną misję wobec świata, Bóg nie bez powodu postawił nas w środowisku muzycznym. Chrystus mówi: „Wy jesteście solą ziemi, wy jesteście światłem świata”. 2Tm2,3 jest więc od tego, żeby „solić” kulturę. Uważam też, że w muzyce potrzebna jest taka propozycja, jak nasza: psalmy, fragmenty Pisma Świętego. Nie wciskamy tego nikomu na siłę, można posłuchać albo nie. Nasze koncerty, zarówno te z repertuarem akustycznym, jak i elektrycznym, są dla nas wielkim przeżyciem duchowym. Po dwóch albumach akustycznych faktycznie zaczęliśmy już myśleć o płycie czadowej, zwłaszcza, że połowa składu 2Tm2,3 – Litza, Drężek, Kmieta, Krzyżyk - gra na co dzień w Luxtorpedzie, która jest obecnie na fali. Brakuje więc tylko mnie i Darka Malejonka. Myślę, że po wakacjach będzie dobry moment, żeby się tym zająć.

Teksty są niezwykle istotnym elementem Twojej twórczości. Piszesz do gotowej muzyki?
Ja jestem malarzem, odbieram świat przez obrazy. Zawsze najpierw słucham utworów, które powstają na próbach i ich klimat wpływa na mój proces twórczy. Słuchając wyobrażam sobie różne rzeczy, które potem opisuję w tekście. Jacaszek powiedział mi kiedyś, że jego zdaniem Armia gra muzykę ilustracyjną, myśląc zapewne o moich tekstach. Ja nie uprawiam w nich żadnej publicystyki, nie komentuję świata ani polityki. To różni mnie od tekściarzy typowo punkowych, których teksty są najczęściej kontestacyjne. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że nasz zespół nazywa się Armia, a przecież armia jest po to, żeby walczyć.

Z czym więc walczycie?
My nie walczymy z człowiekiem .Walczymy z demonem. Taki jest sens naszego istnienia.

Są wokaliści, których cenisz bardziej niż innych, którzy są dla Ciebie wzorem i inspiracją?
Nawet wielu. Ja kocham muzykę, dużo jej słucham, często także pod kątem sztuki wokalnej. Zwyczajnie lubię, kiedy ktoś dobrze śpiewa. Moim ulubionym wokalistą jest Freddie Mercury, był kimś naprawdę wybitnym . Bardzo sobie cenię wszystkie płyty Queen, zarówno te pierwsze, surowe, jak i późniejsze, bardziej operowe. Lubię też Chrisa Farlowe`a, wokalistę progrockowego zespołu Colosseum oraz Captaina Beefhearta. Podoba mi się też Jeff Buckley.

Śledzisz to, co dzieje się na polskiej scenie muzycznej? Są jakieś nowe, młode zespoły, które Ci się podobają?
Nie jestem z polską muzyką na bieżąco, ale od czasu do czasu coś mnie zainteresuje. Ostatnim z tych nowszych zespołów, które mnie zaintrygowały, jest Lao Che. Płytę „Powstanie Warszawskie” uważam za wybitną. Ich nowsze nagrania podobają mi się już mniej, wolałem, jak grali bardziej punkrockowo. Moja córka puściła mi natomiast niedawno muzykę poznańskiego zespołu, który nazywa się Deszcz. Bardzo mi się spodobała, to taki liryczny hardcore. Zastanawiam się nawet, czy nie wybrać się na ich występ, mimo że obecnie już bardzo rzadko chodzę na koncerty rockowe. Ostatni na jakim byłem to Faith No More w Krakowie.

armia, tomasz budzyński, koncert

Oceń artykuł:
+22
0